Recenzja filmu

Nienawiść, którą dajesz (2018)
George Tillman Jr.
Amandla Stenberg
Regina Hall

Bez oddechu

Decyzja o tym, by opowiadać o pokłosiu śmierci niewinnego chłopaka z ręki policjanta jest dobrym wyborem (Coogler skupił się w "Fruitvale" na przyczynach). Nie sposób jednak nie zauważyć,
Śmierć czarnoskórego Erica Garnera wstrząsnęła w 2014 roku opinią publiczną w Stanach Zjednoczonych. Wydarzenie zostało zarejestrowane przez jednego ze świadków za pomocą telefonu. Na nagraniu, które trafiło oczywiście do sieci, widać brutalne działania kilku nowojorskich policjantów wobec mężczyzny. Słychać wielokrotnie powtarzające się "Nie mogę oddychać" (ostateczną przyczyną zgonu było uduszenie). Hasztag #ICantBreath z miejsca zyskał na popularności, pojawił się między innymi na koszulkach graczy NBA. Tysiące ludzi wyszło na ulice amerykańskich miast i miasteczek, trzymając w rękach transparenty z ostatnim zdaniem wypowiedzianym przez Garnera, które stało się swoistym symbolem ruchu Black Lives Matter.


Hasło "Oddychaj!" oraz odpowiedź "Nie mogę!" padają w "Nienawiści, którą dajesz" w reżyserii George’a Tillmana Jr. wyjątkowo często, wpisując się w nastroje afroamerykańskiego – i nie tylko – społeczeństwa ery Donalda Trumpa. Niemniej jednak film wcale nie nawiązuje do feralnej sytuacji z Nowego Jorku (ta stała się luźną inspiracją dla Reinalda Marcusa Greena i jego "Monsters and Men"). Bliżej mu do bycia licealną wersją "Fruitvale" Ryana Cooglera opowiadającej historię tragicznej śmierci Oscara Granta z rąk stróża prawa.

Szesnastoletnia Starr Carter (Amandla Stenberg) dorasta w czarnej dzielnicy (w której – rzecz jasna – wszyscy się znają), gdzieś w stanie Georgia, czyli na tak zwanym Głębokim Południu. Ale ponieważ rodzicom zależy na jej wykształceniu i poszerzeniu perspektyw na przyszłość, dziewczyna uczęszcza do prywatnego liceum dla wyraźnie zamożnej młodzieży, córek i synów tradycyjnych WASP-ów (białych Anglosasów wyznania protestanckiego). Bohaterka dusi się pod ciężarem podwójnej tożsamości, bo ani w jednym, ani w drugim miejscu nie czuje się już sobą. Jednak dopiero niewinna przejażdżka samochodem z przyjacielem z dzieciństwa, która przekształca się w horror – chłopak zostaje postrzelony przez białego policjanta i umiera na jej oczach – sprawia, że dosłownie zaczyna brakować jej powietrza.


Można założyć, że "Nienawiść, którą dajesz" nie jest pomyślana jako film o bestialskiej postawie amerykańskiej policji czy nieustającej wojnie gangów, ale przede wszystkim jako utwór o zwyczajnej czarnoskórej nastolatce, pierwotnie dość optymistycznie nastawionej do życia, choć – z uwagi na wrodzoną wrażliwość – podatnej na zranienie. To opowieść o jej relacji z rodzicami, przyjaciółmi oraz białym chłopakiem pochodzącym – jak należy przypuszczać – z dobrego i bogatego domu. Problem w tym, że całość sprawia wrażenie, jakby powstała w oparciu o listę zagadnień "do odhaczenia". W efekcie zarówno bohaterom, jak i towarzyszącym im perturbacjom brakuje zniuansowania, a pewne kwestie są jedynie powierzchownie zasygnalizowane (złośliwi powiedzieliby, że to wina Audrey Wells, białej scenarzystki, która nie potrafiła oddać wielowymiarowości literackiego pierwowzoru autorstwa Angie Thomas).

Dostajemy oto film na bardzo ważny temat, który – z uwagi na przystępną strukturę i trafne uchwycenie aktualnego tematu – ma szansę uwrażliwić publiczność na problemy Afroamerykanów. Roi się w nim jednak od rozwiązań manipulujących widzem (ponieważ trudno uwierzyć w rozdarcie głównej bohaterki pomiędzy dwoma skrajnymi światami, twórcy decydują się na rozgraniczenie obu poprzez różne oświetlenie: rodzinny dom tonie więc w ciepłych barwach, z kolei chłód okalający szkołę sprawia, że ta niemal zamarza). A także od tez o nacechowaniu ewidentnie populistycznym.

To z kolei czyni niektóre postacie nieco karykaturalnymi. Najlepszym przykładem jest ojciec dziewczyny (Russell Hornsby): nigdy nieufający systemowi i zawsze przezorny eksgangster wygłaszający mądrości w stylu buddyjskich mnichów (tyle że oparte o "Program dziesięciu punktów" autorstwa Czarnych Panter, czyli – jak mówi bohater – faktyczną kartę praw jego ludzi). To on wpaja dzieciom zarówno przeświadczenie o wyjątkowości ich koloru skóry, jak i żelazne zasady, wywiedzione z przypisywanemu Tupacowi sloganu THUG LIFE, oznaczającego nie tyle gangsterskie życie i szerzenie przemocy, co będącego pokojową przestrogą, zgodnie z którą wrogość przekazywana najmłodszym wraca, gdy ci dorosną. Ojciec Starr jest świadomy zagrożeń czyhających na Afroamerykanów, ale jednocześnie jego zachowanie – być może niezamierzenie – nabiera charakteru odwróconego rasizmu, co wynika nie tylko z braku akceptacji dla związku córki z białym chłopakiem. Błędne koło.


Decyzja o tym, by opowiadać o pokłosiu śmierci niewinnego chłopaka z ręki policjanta jest dobrym wyborem (Coogler skupił się w "Fruitvale" na przyczynach). Nie sposób jednak nie zauważyć, iż Tillman Jr. zbyt nachalnie przekazuje swój punkt widzenia (robił to już zresztą w skupionym wokół problemu dyskryminacji rasowej filmie "Siła i honor" z 2000 roku). Nie musi oznaczać to wcale, że przekaz nie trafi na podatny grunt. Utrzymanie historii w kluczu opowieści o dorastaniu i w filtrującej rzeczywistość, instagramowej poniekąd estetyce – mniejsza o to, że wyrachowane i przyjazne box-office'owi – może przynieść pozytywne skutki. Wniosek ten brzmi co prawda aż nadto patetycznie (zupełnie jak większość wypowiedzi bohaterów), ale może warto chociaż spróbować czytać tego typu kino bardziej uniwersalnie. Zwłaszcza w obliczu przybierającej na sile nienawiści, która przekłada się na haniebne czyny.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '90. Absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Interesuje się przede wszystkim okresem klasycznym w historii kinematografii oraz tak zwanym amerykańskim kinem niezależnym. Autor... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones